Jesień to czas, kiedy coraz chętniej zatrzymujemy się nad sztuką. Pustoszeją plaże w Pucku i Sopocie a zapełniają się sale kinowe w dużych miastach. Postanowiłam i ja nadrobić zaległości, tym bardziej, że we wrześniu swoją premierę miał wyczekiwany film „Johnny” o niezwykłej postaci księdza Jana Kaczkowskim.
Wybierając się jednak do kina na polską produkcję nie oczekiwałam zbyt wiele. Sądziłam, że wpadnę w ramy historii, która wyłącznie wyciska łzy, lub takiej która wyłącznie dołuje. Tymczasem „Johnny” nie jest ani jednym, ani drugim, tego filmu z bardzo głębokim przesłaniem nie da się szybko i łatwo zaszufladkować. To opowieść o życiu, przemijaniu i wrażliwości na drugiego człowieka. „Johnny”, reżyserski pełnometrażowy debiut Daniela Jaroszka, śmiało można nazwać filmem przez duże D. W dodatku znakomicie zagranym.
Dwóch głównych bohaterów, dwie świetne pierwszoplanowe role
Choć „Johnny” jest reklamowany jako biografia popularnego księdza „Jana Kaczkowskiego” to w rzeczywistości opowieść, która ma dwóch głównych bohaterów. I o dziwo pierwsze skrzypce nie zawsze gra tytułowy bohater, ale jego podopieczny – Patryk Galewski, bo tak naprawdę jako widzowie jesteśmy prowadzeni przez przełomowe momenty jego życia. I to jest element, który nieco mnie rozczarował – tytuł może wprowadzać w błąd.
Film, choć nie jest dokumentem, opiera się na wydarzeniach z życia wziętych. A obaj mężczyźni to realne postaci. Zmarły w 2016 roku na nowotwór złośliwy Jan Kaczkowski był księdzem rzymskokatolickim, związanym z Puckiem, gdzie pracował między innymi jako katecheta i gdzie dzięki jego staraniom powołano do życia hospicjum pod wezwaniem Ojca Pio. Kaczkowski ma na swoim koncie liczne książki oraz publikacje internetowe, dzięki którym śledziliśmy jego walkę z chorobą i posługę wśród śmiertelnie chorych osób.
Patryk Galewski jest restauratorem, talent kulinarny odkrył dzięki Johnnemu. I nie jest to jedyne, co zawdzięcza w życiu księdzu Kaczkowskiemu. Ich przypadkowe spotkanie sprawiło, że chłopak odbił się od dna. Uzależniony od używek, dokonujący rozbojów był kilka razy skazany na odsiadkę. Część zbrodni miał odpokutować wykonując prace społeczne, właśnie w hospicjum w Pucku, gdzie poznał księdza Jana.
W rolę Johnnego wcielił się Dawid Ogrodnik. Aktor, któremu niestraszna żadna rola potrafi grać z dużą ekspresją. Ta cecha okazała się szczególnie przydatna w konstruowaniu wyrazistej postaci księdza Kaczkowskiego, zwłaszcza w zaawanasowanym etapie choroby. I choć nazwisko Ogrodnik przyciąga publiczność do sal kinowych równie mocno, jak Kaczkowski, każdy kto obejrzał tą produkcję ma na ustach także Piotra Trojana, który zagrał Galewskiego.
Rola młodego recydywisty, który na naszych oczach jest prowadzony za rękę przez niezwykłego kapłana to bardzo mocny plus tego filmu. Trojan w tym wcieleniu jest świetny, gra subtelnie, inaczej niż Ogrodnik, ale pozostaje w pamięci na długo, zbierając zasłużone głosy uznania.
Przychylnym okiem na polskie kino
„Johnny” to jeden z tych filmów, który przywraca wiarę nie tylko w Boga i drugiego człowieka, ale także i w polską kinematografię. Młody zdolny Daniel Jaroszek, swoim debiutem na srebrnym ekranie wysoko bowiem podnosi poprzeczkę swoim nieco wypalonym zawodowo starszym kolegom po fachu.
Jaroszek swoje doświadczenie przy tworzeniu teledysków przekłada na produkcję filmową. Dzięki temu tło muzyczne w filmie staje się zaprawą, która cementuje cegły pojedynczych scen. Nie jest to jednak zawsze ta sama zaprawa, zależnie od potrzeb, raz jest bardzo mocna i głośna, wręcz agresywna, innym razem zaś spokojna i zrównoważona. Przenikanie się mocnych rapowych rytmów w scenach napadów czy alkoholowych libacji z nastrojowymi utworami i muzyką sakralną, w obrazkach z kościołów i pokoi pacjentów hospicjum, obrazuje nieustanną walkę dobra ze złem i ścieranie się sakrum i profanum.
Wielu zada pytanie: czy na „Johnnego” warto pójść do kina? Jednoznacznie udzielam na nie pozytywnej odpowiedzi, tak jak pozytywne przesłanie niesie ten film. Reżyser nie przekreśla żadnej z postaci, daje każdemu szansę, tak jak ksiądz Kaczkowski wyciągał rękę do potrzebujących, mimo, że często nie było to dla niego wygodne. I choć rzeczywiście wiele osób ocierało w kinie łzy, to były to łzy połączone z głębszą refleksją. I łzy, które pozwoliłby wytrzeć o rękaw swojej sutanny ksiądz Kaczkowski, gdybyśmy rozmawiali z nim o swoich problemach, spacerując po pustej plaży w Pucku…
Nikogo nie dziwi, że biografia księdza Jana Kaczkowskiego stała się tematem filmu. Książki duchownego były i nadal są bestsellerami. Radość mimo trudności, nietracenie nadziei nawet w beznadziejnych sytuacjach i upór w działaniu, połączony z prawdziwą miłością bliźniego czynią z księdza Kaczkowskiego wzór do naśladowania, tym lepszy, że osadzony we współczesnych realiach. Podobnie jak Kaczkowski nie jest świętym z obrazka z aureolą i złożonymi rączkami, tylko człowiekiem z krwi i kości, istniejącym w docierającym do każdego YouTube, tak filmowi bliżej do arcydzieła amerykańskiego kina „Greenbook” niż do średniowiecznej „Legendy o św. Aleksym”.