„Black Adam”, z The Rockiem w roli głównej, to film, który na wielu poziomach nie jest dobry. Kuriozalne podejście do zdarzeń, archaiczne zagrywki scenarzystów, amatorska wręcz reżyseria. Ciężko stawiać go w tym samym rzędzie, co hity studia DC z ostatnich lat – Joker czy The Suicide Squad. Krytycy nie pozostawiają na tym dziele suchej nitki. Dlaczego więc ocena publiczności na portalach takich jak Rotten Tomatoes czy IMDb jest tak wysoka? Jedno jest pewne – COŚ w „Black Adamie” sprawia widzom ogromną satysfakcję.
„Black Adam” łamie zasady i status quo swoją… nieoryginalnością
Kino superbohaterskie ostatnich lat przechodzi przemianę. Wszystkie wytwórnie, idąc za przykładem Marvel Studios i sukcesu Avengerów, chcą posiadać swoje multiversa. Nie inaczej jest z DC, które ma już bazę w postaci komiksów i prężnie goni Marvela. Sztuka robienia filmów superhero znajduje nowe priorytety: fabuła musi mieć sens, ciągi przyczynowo-skutkowe zostają skrupulatnie zachowane, a widz powinien wierzyć w dziejące się na ekranie rzeczy w każdej minucie seansu. Tymczasem Black Adam przeczy temu nowemu ładowi. Kompletnie odwraca się od logiki, a fabuła jest niespójna. Mimo to widzowie pokochali to dzieło. Czy Black Adam może zmienić postrzeganie filmów o superbohaterach? Naszym zdaniem tak.
Film można podsumować jednym zdaniem – Dwayne Johnson idzie przez miasto i kładzie wrogów na łopatki. Nie ma w tym krztyny zamierzonego humoru, definitywnie nie jest to „Deadpool”. Znacznie bliżej mu pod tym względem do dzieł Quentina Tarantino, który powiedział, że „przemoc jest jedną z najbardziej zabawnych rzeczy do obejrzenia”. Jest to jedyne, acz bardzo ważne, podobieństwo między tworem Jaume’a Collet-Serry, a ponadczasowego reżysera.
Absurdalna przemoc to nie jedyna cecha szczególna Black Adama. Jak rzep do psiego ogona, do tego filmu przylepiły się suche żarty. Z kategorii tak suchych, że aż zabawnych. Na sali kinowej można usłyszeć śmiech widzów. Z tego powodu warto udać się na seans do kina – atmosfera wielkiego ekranu wiele dodaje do samego dzieła.
Czytaj też recenzję serialu Wielka woda
Epickie jest epickie – to chce się oglądać
Seans „Black Adama” jest jak czytanie starego komiksu – przydługi wstęp, proste sceny akcji, ogrom przemocy, dobra postać niszcząca te złe. Widz wie, czego się spodziewać po fabule. Może to jest to, co tak urzekło widzów? W rozumienie filmu nie trzeba włożyć żadnego wysiłku. Jego celem nie jest odniesienie się do żadnego z aktualnych światowych kryzysów. Nie zaprząta głowy widza metaforami i alegoriami.
Film w swojej prostolinijności nie zapomniał o tym, że superbohater ma wyglądać… super. Na każdym etapie podkreślana jest odjazdowość postaci The Rocka. Ma być fajny. Ma być epicki. Montażysta nie pozwoli o tym zapomnieć. Reżyser, mimo wielu nieporadności, potrafi trzymać tytułowego Black Adama w centrum uwagi widza.
Nie zapominajmy o aktorstwie – wszyscy wiemy jak gra Dwayne Johnson. Gra siebie. Jest w tym do bólu powtarzalny. Widać, jak ogromną radość czerpie z bycia „po dobrej stronie mocy”. Film nie próbuje nikogo okłamywać, że jest inaczej. To kolejny aspekt, który sprawia, że widz dokładnie wie, czego może się spodziewać w „Black Adamie”. Pierce Brosnan jako Dr. Fate daje popis swoich umiejętności i dominuje każdą scenę, w jakiej się pojawia. Marwan Kenzari jest zupełnie znośnym przeciwnikiem – Ishmaelem. Co smutne, pojawia się tylko na początku i na końcu, nie ma żadnej historii. Pozostali członkowie obsady nie musieli się wykazywać i nie robili tego. Aktorstwo nie jest w tym filmie świetne, ale nikt tego nie oczekuje.
„Black Adam” (2022) – czy warto obejrzeć?
„Black Adam” nie jest ambitnym dziełem. Nie widać w nim 200 milionów dolarów budżetu, jaki włożyło DC. Ciężko wyłuskać z całości ciekawe zagrania montażowe, reżyserskie czy efekty specjalne. Muzyka ogranicza się do chórów i pop-elektronicznych dźwięków (w dodatku pojawia się utwór Kanyego Westa). Jest niespójna. Co gorsza, reżyser mocno przesadził z używaniem zwolnionego tempa. W pewnym momencie jest ono tak częste, że chce się je przewijać. Niestety jest to awykonalne w kinie. Celem slow-motion wyraźnie jest podkreślenie najlepszych scen, jednak jego przesycenie zabiera im epickość.
Tam, gdzie nie pojawia się zwolnione tempo, sceny akcji są przeciętne, powtarzalne. Momentami wręcz nużące. Tutaj może znów pojawić się chęć przewijania filmu wśród osób, które nie czerpią satysfakcji z bijatyk. Efekty specjalne nie są najgorsze, ale nie zasługują też na Oscara.
Czy warto pójść do kina na „Black Adama”? Wymaga to na pewno przymknięcia oczu na masę nieścisłości i niedociągnięć. Jeżeli ktoś jest w stanie tego dokonać – będzie się na tym filmie bawił świetnie. Dzieło nic nie udaje. Nie jest złożonym tworem, który trzeba rozkładać na czynniki pierwsze. „Black Adam” nie zaskoczy widzów, którzy widzieli dwa lub trzy dzieła z The Rockiem w roli głównej. Może to jest w nim właśnie tak urzekające. To jeden z tych pulpowych filmów, który warto obejrzeć mimo jego wad, dla radości płynącej z czystego kina superbohaterskiego.
Sprawdź również o czym jest film Johnny